Sceny z życia uniwersyteckiego

Dziennik VI

Sceny z życia uniwersyteckiego

z Dziennika wypadków Karola Estreichera vol. VI

(fragmenty -s. 684 – 690)

W marcu J963 odbyło się nieludzkie, niekoleżeńskie zebranie w Instytucie Historii Sztuki, które trwało aż 5 godzin! Od piątej do dziesiątej wieczór. Przyszedł na nie nowo obrany Kazimierz Lepszy. Obecni byli profesorowie: Adam Bochnak, l Lech Kalinowski, Jerzy Szablowski, Tadeusz Dobrowolski.

Przez bitych pięć godzin radzono, co zrobić (oczywiście pośrednio), aby mnie z Uniwersytetu usunąć. Pomysł zebrania wyszedł od Bochnaka. Bochnak poszedł wtedy do rektora Lepszego i namówił go do wystąpienia na senacie akademickim z wnioskiem, aby Muzeum UJ połączono z Instytutem Historii Sztuki, który to Instytut zostawał pod naczelną dyrekcją Bochnaka. Całą sprawę dyskutowano na owym zebraniu, obrzucając mnie przy sposobności zarzutami o mej niewiedzy, nieuctwie, blagach, etc… Nie było inwektywy, której by mi oszczędzono.

Istotnie na posiedzeniu senatu (bez zaproszenia mnie na posiedzenie! bez zaciągnięcia mej opinii jako kierownika Muzeum!) zapadła uchwała podporządkowująca Muzeum UJ Instytutowi Historii Sztuki. Wniosek postawił rektor Lepszy, rzekomo kierując się troską o zbiory uniwersyteckie. Udało mi się tą uchwałę cudem storpedować w Warszawie, w Ministerstwie. Nie weszła w życie.

Czemu Bochnak podstępnie kierował tą całą intrygą podporządkowania Muzeum UJ Instytutowi Historii Sztuki?

Usunięty z dyrektury Muzeum Narodowego myślał, że podporządkowując sobie Muzeum UJ wejdzie bez trudu w rolę opiekuna pięknych zbiorów, a zarazem zdobędzie tematy dla prac naukowych. Po prostu chciał zabrać Muzeum, stworzone przeze mnie.

Olbrzymie było zdziwienie, kiedy przekonano się, że podstęp nie udał się. Niemniej moja sytuacja w UJ wydawała się beznadziejna. W roku 1963 z powodu wieku, ustąpił z katedry Wojsław Mole. Bochnak nie tylko nie poparł mojej osoby na katedrę po nim – mimo, że latami i pracą byłem znacznie starszy od prof. Lecha Kalinowskiego – ale na senacie zaczął o mnie rozpowiadać uwłaczające wiadomości. Opowiadał, że nie mam prac naukowych, że nic nie umiem, że źle wykładam, że jestem niepoważny, że moje zasługi przy odnowieniu Collegium Maius są wątpliwe. Nie czynił tego jawnie, tylko pokątnie i bez. świadków. Chodził, agitował, podgryzał. Milczałem. Zmilczałem.

Cóż miałem zrobić’? Otrzymywałem od Bochnaka, jako dyrektora Instytutu, stale najtrudniejsze wykłady i najgorsze godziny: sztukę ludową w 1949 roku, prehistorię sztuki w 1952, polską sztukę średniowieczną w 1953. W ostatnim semestrze (1966/67) musiałem wykładać w poniedziałki, czwartki i soboty. To znaczy cały tydzień miałem rozerwany. Lepsze godziny wzięli profesorowie: Dobrowolski, Szablowski, Bochnak, Kalinowski.

Asystenci i profesorowie Instytutu okazywali mi skrajne lekceważenie. Profesor Szablowski, gdy chciał coś ode mnie, posyłał asystenta lub pisał suche, oficjalne listy adresowane bezosobowo. Asystent Krakowski nie kłaniał się. Adiunkt Samek podsłuchiwał pod drzwiami, gdy egzaminowałem. Pani docent Żurowska z reguły udawała, że mnie nie widzi. Altendorfówna naśmiewała się z mojej francuszczyzny, że robię błędy. Zanim list dochodził do moich rąk był oglądany przez woźnych i adiunktów. Woźny Torba regularnie donosił co robię, czy gdzieś wyjechałem, jakie prace są prowadzone w Muzeum i w Collegium Maius. Nie byłem zapraszany na żadne posiedzenia Instytutu – ani administracyjne ani naukowe. Bochnak stworzył wokół mnie atmosferę izolacji, wyobcowania, pustki. Podziwiam jego wysiłek.

Od roku 1956 wszędzie napotykałem na opinie urobioną przez Bochnak W Uniwersytecie, w Ministerstwie Szkół Wyższych (o ile brało się tam Bochnaka nA serio), w Krakowskiej Radzie Miejskiej, wreszcie w Akademii Nauk. Gdy w roku tworzono tam od nowa Komisje Historii Sztuki – nie zostałem do tej zaproszony. Rzekomo wysłano mi zaproszenie. Nieprawda! Nic wysłano! Nikt nie ujął się za mną o to obraźliwe, krzywdzące postępowanie. Oczerniano mnie i że nic nie umiem, etc…

Przez piętnaście lal utrzymywałem z Bochnakiem-jak zresztą i z Pagaczewskim

przyjazne stosunki. Zawsze do obu pisałem listy donosząc o tym, co się dzieje, co robić, etc… Chyba w nich nic złego nie pisałem. Może były zbyt czołobitnej zbyt grzeczne, ale byłem pod wrażeniem życzliwości Bochnaka. Wreszcie na mojej wytłumaczenie mam to, że byłem wciąż od niego zależny.

Wreszcie zdobyłem się na wielki wysiłek. W 1956 roku, a potem w 1960 senacie, gdy Bochnak na prawo i lewo zaczął szeptać, że nie mam za sobą poważnych prac naukowych – zerwałem z nim. Przestałem się do niego odzywać i nil poszedłem do niego z wizytą – mimo zaproszenia. Przeciąłem wrzód!

To, co naprawdę przeciągnęło strunę, co zmusiło mnie do całkowitego zerwania, to donos. Donos, jaki zrobił na mnie do władz Bezpieczeństwa. …

…Przez długi czas nie mogłem zrozumieć przyczyny tych ciągłych narad, konferencji ,zbiorowych oskarżeń, przed którymi byłem stawiany. Długi czas przypuszczałem, że Bochnakowi, Kalinowskiemu, Lepszemu sprawia przyjemność takie gnębienie . Nic podobnego. Doszedłem, że idzie tu o coś innego. Liczono na moją pobudliwość lub nawet gwałtowność. Sądzono, że może na jakiejś konferencji wybuchnę, uderzę pięścią w stół i odejdę rzucając wszystko – i odnowienie Collegium Maius i urządzanie Muzeum. Po prostu chciano mnie sprowokować do nierozumnego czynu. Tą wojną psychologiczną kierował Bochnak,

! oto nagle, w maju 1964, umiera rektor Lepszy. Bochnak i Kalinowski stracili oparcie. Chwilowo zamilkli.

Od tego czasu upłynęły trzy lata. W jesieni roku 1966 Bochnak postawił na Wydziale Filozoficzno-Historycznym wniosek o moje uzwyczajnienie jako profesora. Równocześnie jednak przeprowadził poufne rozmowy z profesorami Janem Hulewiczem i Henrykiem Baryczem i nie sprzeciwił się, gdy mu zapowiedzieli, że na Wydziale wystąpią z krytyką mej osoby i działalności. Tłumaczył się przed nimi. że „musi” moją kandydaturę postawić. To wiem na pewno. Jeszcze i ten fałsz wobec mnie popełnił.

Nie wiem właściwie czemu zawdzięczam to tępienie ranie przez grupę moich kolegów z Bochnakiem na czele.

Ten stary, siedemdziesięcioletni uczony nie cofał się przed intrygami i nieprawda, aby tylko koledze zaszkodzić. Np. referując moje prace naukowe, m. in. Łańcuch Aleksandry (rektorski, pochodzący – jak to stwierdziłem z VI wieku), oświadczył, że się nie zna na tego rodzaju dziełach złotnictwa. A przecież pisał o tym łańcuchu i darował go na XVI wiek! Teraz gdy przyszło do oceny mojej pracy usunął się zręcznie od jej oceny. Skoro się nie znał to czemuż o nich pisał?

Z profesorów nikt postępowania Bochnaka nie zauważył. Głosowaniem na Wydziale tak pokierowano, że nie otrzymałem kwalifikowanej większości, potrzebnej to postawienia wniosku o przyznanie mi stanowiska profesora zwyczajnego. Bochnak chodził po całym Krakowie i ubolewał jaką mi krzywdę wyrządzono! Pełen rzekomego oburzenia opowiadał szczegóły mego niepowodzenia!

W styczniu 1966 zacząłem z rektorem Mieczysławem Klimaszewskim omawiać dymisję z asystentury, względnie przeniesienie nielojalnej współpracownicy Muzeum UJ, dr Ewy Chojeckiej. Jej zachowanie się oraz wady osobiste pokazały, że nie nadaje się na asystentkę. Bochnak zdawał sobie sprawę kim jest dr Chojecka, jak jest nielubiana przez kolegów i jakie ma wady. Ale właśnie dlatego popierał ją. Wreszcie zdecydował sieją przyjąć do Instytutu Historii Sztuki na asystentkę i nawet nadał jej jakieś nagrody.

Nic uczynił tego przez niezaradność, czy bezmyślność -jak potem sugerował – ale dlatego gdyż zależało mu na przypodobaniu się rektorowi Klimaszewskiemu, który Chojecką bardzo popierał. Dzięki temu syn Bochnaka otrzyma stypendium na wyjazd do Paryża.

Ta sama nielojalność wobec kolegów powtórzyła się po raz drugi w roku 1968 i 69. Najpierw Bochnak dopuścił do habilitacji Chojeckiej (listopad 1968), a nastepnie na bardzo przykrym posiedzeniu u rektora Klimaszewskiego (3 III 1968), gdy czterech profesorów historii sztuki stwierdziło, że Chojecka z powodu swych wad osobistych nie nadaje się na asystentkę Instytutu Historii Sztuki, Bochnak – znowu kierując się interesami syna, a tym razem jego zamierzoną habilitacją – nie podtrzymywał opinii kolegów o dr Chojeckiej, lecz tak oględnie i miękko się o niej wyrażał że sprawę położył. W ten sposób znowu wprowadził, swoim zwykłym sposobem ferment i niepokój w Instytucie, w którym był kierownikiem.

Na wiosnę 1968 nowa intryga bez sensu. Uczennica Hussakowska otrzymuje na seminarium Bochnaka pracę naukową o moim przodku Dominiku Estreicherze malarzu krakowskim (1752-1809). Przychodzi do mnie po materiały i wiadomości mam jej pomagać, etę… Po co te jakieś komedie, rzekomo naprawionej atmosfery po co te komedie rzekomej obiektywności, kiedy sieje się zło i intrygi?

W tym gąszczu intryg plątanych przez jednego człowieka trudno jest mi się zorientować. Nie było komu ująć się za mną na Wydziale, przeciwstawić się podnieconym oskarżycielom, stwierdzić podżeganie przez jednego człowieka. Np. pani prof. Mari Bernhard oświadczała się wielokrotnie z przyjaźnią wobec mnie i mojej żony, napychał się do mego domu, opowiadała wiele o życzliwości dla mnie, ale na posiedzeniu Wydziału, gdzie mnie z błotem mieszano – milczała. Potem opowiadała jak bardzo jest jej przykro, że spotkała mnie taka krzywda.

W grudniu 1968 Bernhard nagle zaskakuje mnie oświadczeniem (napisała list w tej sprawie, więc mam to na piśmie), że po porozumieniu się z kolegami z Instytutu Historii Sztuki i uzyskaniu ich zgody napisz skrypt z przedmiotu, który ja wykładam, tj. z. dziejów sztuki starożytnej dla studentów historii sztuki na l roku. Bochnakowi, jako dyrektorowi instytutu, nie przyszło na myśl że tego rodzaju postępowanie Marii Bernhard wobec kolegi jest nieprzyzwoitości; A może (zapewne) właśnie to przeszło mu przez myśl.

Powie ktoś, że to widocznie moja wina, iż spotykały mnie te wszystkie niepowodzenia, że popełniłem takie czy inne nietakty, błędy, że postępowaniem moim musiałem narobić sobie wrogów, etc… Zapewne… Nic zaprzeczam. Z drugiej jednak strony powtarzam – Bochnak tak zawsze kierował moimi sprawami, abym nie awansował w życiu uniwersyteckim. Na pewno wykorzystywał przy tym moje wady i błędy.

W jesieni 1968 roku wydałem duże dzieło pt. Collegium Maius – dzieje budowy Nie mnie sądzić o jego wartości. Okaże to czas, ale jestem o to spokojny. Książka zaskoczyła moich kolegów. Tymczasem toczyły się pierwsze rozmowy o następstwie po Bochnaku i Dobrowolskim. Od rozmów tych byłem odsunięty. Wiem, że chodził do rektora, składał (zawsze tylko w rozmowie) różne oświadczenia np- jak reformować Instytut Historii Sztuki, ani razu nie zwoławszy narady, na której byłbyy obecny. W ten sposób można zawsze intrygować, siać zamęt. Liczył, że po przejściu na emeryturę dalej będzie rządzić w Instytucie Historii Sztuki, który rozstroił.

Od października 1969 Bochnak przeszedł na emeryturę, ale nie przestaje intrygować i mścić się na mnie. Namiętnie zabiegał, abym przypadkiem nie awansował na profesora zwyczajnego, ani nie objął katedry po Tadeuszu Dobrowolskim. Wolał oddać tę katedrę prof. Mieczysławowi Porębskiemu, partyjnemu, który w latach 1946-3 zwalczał sztukę nowoczesną, uczonemu bez charakteru, który Krakowa jako środowiska nie cierpi. Powtarzam – wolał Bochnak Porębskiego niż mnie. Widoczni sprawiła to moja wina, moja nieumiejętność współżycia.

Nienawiść Bochnaka do mojej osoby – tajna, zawsze maskowana – była olbrzymia, że już po jego przejściu na emeryturę, póki zdrowie na to pozwalało! wspinał się do Instytutu Historii Sztuki lub szedł na rozmowę do rektora. Skarżył się tam na mnie, lub krytykował. Namawiał także Porębskiego, Kalinowskiego, Szablowskiego do rozmaitych występów przeciw mnie. Były to już, objawy sklerozy,!

Nic widziałem uczonego profesora, który byłby tak skompleksowany zazdrością jak Bochnak, a równocześnie tak się lenił na zajmowanych stanowiskach.

Bochnak zmarł na serce na wiosnę 1974 roku, po długiej chorobie.